poniedziałek, 15 czerwca 2009
To jest to co lubię - przyzwoite czytadło na weekend ;) Tytułowy Zugzwang to pojęcie dotyczące takiej sytuacji w czasie partii szachów, gdy pozostaje nam bardzo niewielki wybór posunięć, a każde z nich tylko pogarsza naszą sytuację. Ale jak mus to mus, tak jak w życiu... Bennet umieścił akcję swej powieści w Sankt Petersburgu z początku XX wieku. Elementami powieściowej dekoracji jest więc Car, Ochrana, elity towarzyskie i spiskowcy. Mało? No to jest jeszcze główny bohater: doktor Spethmann - psychoanalityk; a jakżeby inaczej ;) Autor zastosował jeszcze literackiego MacGuffin'a - partię szachów, którą doktor Spethmann rozgrywa ze swym przyjacielem przez cały czas trwania powieści. Osoby, które podczas kartkowania książki odrzuci widok szachownic i fragmenty notacji szachowej uspokajam - to tylko taki gadżecik i kwiatek do kożucha :) ![]() Zdecydowanym plusem powieści jest styl narracji - szybki, zwarty, napisany w pierwszej osobie. Bennet uniknął zbytniej szczegółowości i silenia się na realizm historyczny. Wiemy tylko, że jesteśmy w Sankt Petersburgu z początku XX wieku, ale nie wali nam się na głowę niezliczona ilość "ornamentów" jakimi autorzy uwielbiają wręcz dekorować podobne powiastki ;) Oczywiście pojawia się pewne tło historyczne, bo w końcu trzeba jakimiś figurami zapełnić szachownicę ;) Są więc towarzyskie 'szyszki', policjanci, rewolucjoniści, tajni agenci i trupy wyłowione z rzeki. Krok po kroku wchodzimy w ten świat zastanawiając się who is who. Na nasze szczęście nie jest to proces zbyt męczący ;) Ach... zapomniałbym - jest też wątek miłosny. Jeśli oczywiście romans psychoanalityka ze swą pacjentką można nazwać miłością :) Sumując w dwóch zdaniach: "Zugzwang" Bennet'a to powieść, która nie przytłacza czytelnika swoim efekciarstwem, chwilami lekko intryguje, przez moment głębiej wciąga. No właśnie - tylko przez moment. Można powiedzieć, że to jest plus ujemny jeśli chodzi o wakacyjną lekturę ;) A muzycznie dziś... Empire Of The Sun z klipem "We are the people" Złośliwcy twierdzą, że to zalatuje strasznym kiczem, a mnie się nawet podoba :) No co, nie wolno ;)??
środa, 10 czerwca 2009
Po nagraniu w 1995 roku albumu "Shag Tobacco" Gavin Friday po prostu wziął i zniknął... a szkoda...
No może nie zniknął tak do końca, bo pojawiały się jakieś soundtracki w których maczał palce, a nawet czytał dzieciom bajkę "Piotruś i Wilk" Ostatnio był widziany w Olympic Studios gdzie U2 kończyli właśnie mixowanie "No Line On The Horizon"... I bardzo szkoda, że póki co chyba nie ma szans na jakieś nowe nagranie w rodzaju "You Me And World War Three". Albo jeszcze coś a la "Angel", które pojawiło się na soundtracku do filmu "Romeo + Juliet" Baz'a Luhrmann'a. Pozostaje więc czekać, aż Gavin'owi znudzi się nuda ;)
wtorek, 09 czerwca 2009
Książka tak zabawna jak zabawne są polskie komedie romantyczne. I na tym by się mogła skończyć cała moja recenzyjka ;) Zabrałem się za "Pieskie życie mojego kota" Karoliny Macios z najlepszymi intencjami - bo nie dość, że to babska powiastka, to jeszcze taka krakowska - dzieje się gdzieś tu, teraz i obok. Głównie na krakowskim Kazimierzu. Niestety gdzieś w połowie dosłownie przywalił mnie ten myślotok i słowotok przelewany na papier. Momentami jest nawet fajnie tylko czemu tak dużo ;)?? Czyż naprawdę trzeba przelewać na papier wszystko, co tylko przyjdzie do głowy?? Autorka uparła się żeby to zrobić... ![]() Skutki tego takie są, że facet który to czyta dla przyjemności (jak ja ;) traci gdzieś w połowie zainteresowanie tym czytadłem pisanym w blogowo-anegdotkowym stylu. Za dużo tu silenia się na poczucie humoru, silenia się na luz. I kiedy dochodzi do opisu sytuacji w której to cała załoga auta wiozącego Straszną Ciocię rzyga po kątach i przez okna to.. to.. to czytelnik ma się nawet ochotę przyłączyć. Z pewnego znudzenia banałem. To typowa książka do zabrania na plażę - i można ją tam z czystym sumieniem zostawić w piachu...
poniedziałek, 08 czerwca 2009
Coś mnie podkusiło i wchodząc na własnego bloga kliknąłem "to coś co się wysuwa", a tam jak byk napisano "Powinno Cię zainteresować". Dobrzy ludzie wzięli moje sprawy w swoje ręce i co z tego wyszło...
Oto bowiem trafiłem na odsyłacze do następujących wpisów: U Turnaua Trójca Święta. Eklezjalna nuda totalna U Kacapa Troica Toczą się tam natchnione dysputy - za mały się czuję, żeby w nich uczestniczyć. Ale za to w poleconym mi blogu manipulowanie.blox.pl czekał już na mnie wpis Uwodzenie w Internecie - Wstęp i specyfika uwodzenia przez Internet cz.2 czytam takie oto porady Dobrego Wujka: Napisz, czego oczekujesz od kobiety, czego nie będziesz tolerował. Napisz, czego nie lubisz ogólnie. Ja pisałem kiedyś: I dalej przykłady dla tych nieco mniej rozgarniętych: Kobietę próbującą wcisnąć mnie pod pantofel, pozbawić moich kolegów i życiowych pasji – przeganiam znakiem krzyża. Wujek Dobra rada napisał jeszcze łopatologicznie:: Takie założenia z góry odfiltrują część kobiet, których nie chcesz. Nie chcesz też długich, ciągnących się miesiącami rozmów, które zmierzają donikąd. Mali ludzie mają małe oczekiwania i tym samym mało od życia dostają, a Ty oczekujesz i dajesz drugiej osobie jak najwięcej, prawda? Takimi to słowami Wujek Dobra Rada kończy swój poradnik odfiltrowywania i przeganiania znakiem krzyża kobiet jakich sobie nie życzymy w naszym życiu. Pomijając teologię Krzyża i techniki uwodzenia zakończę tym, że mnie nawet dobrze jest z tą własną małością i małymi oczekiwaniami. Do dziś mam w pamięci radę swojego Dziadka, która towarzyszyła naszym partyjkom szachowym: sprawdź czy nie oczekujesz zbyt wiele.
środa, 03 czerwca 2009
Dane mi dziś było spotkać swoje dwie nie-bliskie, nie-dalekie Znajome. Wiecie jak to jest: kawa, ploty, grzmoty ;) Po jakimś czasie zeszło na seks - małżeński, pozamałżeński, żywoty panów występnych i panien cnotliwych... Od słowa do słowa toczyła sie ta nasza rozmowa. Na pewnym poziomie przestałem brac w niej aktywny udział i tylko grzecznie słuchałem ;) Co usłyszałem, to moje - może kiedyś to jeszcze wykorzystam ;) Ale w pewnym momencie głupio się poczułem, dosłownie jak małpa. Jak małpa przy której dwoje ludzi toczy dyskurs o bananach. Taki zgłodnialy się po prostu poczułem ;) - No to ja idę coś spożyć - powiedziałem nieśmiało na odchodne Ach, jaki jestem teraz najedzony... a tu jeszcze podwieczorek czeka ;) Chyba już znam główna przyczynę otyłości...
wtorek, 02 czerwca 2009
Mówcie co chcecie - gdyby w plebiscytach Coś-tam-Coś-tam Music Awards istniała kategoria 'śpiewać całym ciałem', to Marla Glen miałaby bardzo duże szanse na cały komplet statuetek.
Mowa ciała, mimika, ekspersja, niezły - trochę 'męski' głos i styl śpiewania odróżnia ją od większości wokalistek. O różowych cukierkach fikających na scenie nawet już nie wspomnę ;) Dziesięć lat temu udało mi się Marlę zobaczyć na żywo podczas jakiegoś wakacyjnego eventu zorganizowanego przez jedną z niemieckich stacji radiowych. To jest gejzer emocji! W czasie jej występu po prostu czuje się, że to wszystko jest naturalne i spontaniczne, czuje się tą radość ze śpiewania. ![]() Niestety, zasady panujące w tym całym szołbizie sprawiają, że Marla szoruje doły na listach przebojów - o ile w ogóle się na nich pojawia. Prawie 15 lat temu wydawało się, że już... już... sukces komercyjny jest na wyciągnięcie ręki, bo piosenka "Believer" wykorzystana w reklamie C&A wpadła w ucho wielu radiowym DJ'om. Ale na tym już... już... się niestety skończyło... Na jutiubku znalazłem koncertowe wykonanie "Believer" - tylko popatrzcie co się tam dzieje. A jaki chórek :)) Na oficjalnej stronie www.marlaglen.org są daty jej koncertów na przełomie czerwca i lipca. I to całkiem niedaleko - Monachium, Wiedeń i Graz.
poniedziałek, 01 czerwca 2009
Recenzja w jednym zdaniu? Proszę bardzo: to nie jest książka dla zwykłych ludzi.
Zawsze mam problem z lekturą tego typu książek, bo serce woła dalej, dalej, szybciej, a rozum odpowiada a daj se chłopie już z tym spokój. Finał tej dysputy zazwyczaj jest taki, że książka zostaje połknięta w jeden dzień. Muszę się szczerze przyznać do tego, że w przypadku "49 idzie pod młotek" dysputa na linii serce - rozum odbyła pierszy raz, choć było to już drugie czytanie. Pierwsze czytanie miało miejsce jakieś 10 lat temu i miało postać pewnych męczarni, bo rozum często wygrywał i książka lądowała pod wyrkiem. Widać trochę się rozwinąłem od tamtego czasu - a może to rozwinęły się moje hmm... paranoje ;)? O samym Pynchonie w wikipedycznym biogramie można wyczytać, że to taki Yeti amerykańskiej literatury. Póki co jednym z niewielu dowodów na to, że Yeti jednak żyje jest jego występ w serialu telewizyjnym. Konkretnie w jednym z odcinków "The Simpsons" :) Tutaj mam nieśmiały apel do Roberta Krasowskiego, Cezarego Michalskiego i innych Wielkich Dziennikarzy z "Dziennika" - po pokazowym sfajdaniu się na wycieraczkę Kataryny postarajcie się może... ustrzelić Pynchona, co? Ale fajnie by było ;))) Trochę więcej światła na postać autora rzucić może fragment filmu "A Journey Into the Mind of P." Co tu dużo ukrywać, kręcę tak i motam o Pynchonie, bo za mały jestem aby napisać coś sensownego o postmodernistycznej powieści ;) Gdybym napisał, że "49 idzie pod młotek" to kalejdoskop urojeń albo kryminał szkatułkowy to oddałbym ledwie 5 procent tego, czym jest ta książka. Przez 220 stron Pynchon mknie w swojej narracji od absurdu do paradoksu, karmi czytelnika aurą groteski, wizją spisku, opisami szaleństwa, zdrady i pijaństwa. Z pełni realnego świata w dwóch zdaniach wskakuje w marihuanową wizję: Przed telewizorem, gdzie wyświetlano filmy rysunkowe Leona Schlesingera drzemał jakiś staruszek. Po różowej, pełnej łupieżu rozpadlinie, jaką tworzył przedziałek na jego głowie spacerowała tam i sam wielka czarna mucha. Naraz do sali wpadła gruba pielęgniarka z pojemnikiem owadobójczego aerozolu i wrzasnęła na muchę, by ją spłoszyć. Cwana mucha nie chciała się ruszyć z miejsca. - Nękasz pana Thotha - krzyczała pielęgniarka na małą istotkę. Thoth wzdrygnął się i przebudził, strząsając muchę, a ta rozpaczliwie zanurkowała w stronę drzwi. Za nią pomknęła pielęgniarka, rozpylając truciznę. To jeszcze nic... o to bowiem główna bohareka, Edypa Maas spotyka doktora Hilariusa, który mówi o sobie: Gdybym był prawdziwym faszystą wybrałbym Junga, nich wahr? Tymczasem wolałem Freuda, Żyda. Freudowska wizja świata nie dopuszcza istnienia Buchenwaldu. Freud sądził, że kiedy wpuści się światło, obóz zamieni się w boisko piłkarskie, w komorach gazowych tłuste dzieci będą układały ikebanę, piece Oświęcimia przestawi się na ptifurki i torciki, a rakiety V-2 zamieni się w hoteliki dla elfów. Próbowałem w to wierzyć. Każdej nocy przez trzy godziny usiłowałem wyzbyć się snów, a przez pozostałe dwadzieścia jeden wmuszałem w siebie wiarę. Nie dość było jednak mojej pokuty. Pomimo wszystkich wysiłków przychodzą o to po mnie aniołowie śmierci. I w takim mniej więcej klimacie podążamy za Edypą, niczym za Alicją W Krainie Czarów, spotykając listonoszy i samobójców, szukając toalet o Ś.M.I.E.T.N.I.K.A. Raz po raz zadajemy sobie pytanie "ale o co tu chodzi", które po chwili znika jednak w zapomnieniu, przegonione przez coraz to nowe, spadające na jaźń wizje i sugestie. ![]() "49 idzie pod młotek" to książka, którą trzeba przeczytać na raz, w jeden dzień lub weekend. I bynajmniej raczej nie po to, żeby ją potem trawić, memłać i przeżywać. Tutaj chyba nie znajdziemy nic z tych rzeczy, chodzi raczej o samą przyjemność łechtania niektórych okolic w naszej głowie: o drażnienie ośrodka poczucia humoru, drażnienie ośrodka zdziwienia i poczucia dysonansu. Powieść Pynchon'a stymuluje wyobraźnię i zmysł irracjonalności niczym film, który mógliby nakręcić chyba tylko Pythoni do spółki z Davidem Lynchem ;) Wznowinie "49 idzie pod młotek" ukazało się niedawno nakładem Wydawnictwa Literackiego. No... a na koniec... coś normalnego - tak na Dzień Dziecka :) Wygrzebałem z otchłani swojego ipoda fragmencik koncertu jaki dał Kazik & Kult świętując w "Trójce" 25 lat swojej radosnej działalności. Na koniec zagrali taki oto medley: Polska, Konsument, Wolność i Krew Boga. A tutaj galeria z fotkami ;)
piątek, 29 maja 2009
Coś pod hasłem "chłopiec z gitarą byłby dla mnie parą" tra la la la :)
Jakieś ćwierć wieku temu (łomamo! jak to brzmi ;) zakochałem się przynajmniej w dwóch nagraniach grupy Echo And The Bunnymen - "Bring on the dancing horses" i "The killing moon". Z rzadka można je było upolować tylko w Trójce i na Liście Przebojów Rozgłośni Harcerskiej - takie to były dość ponure z punktu widzenia młodego słuchacza Złote Czasy schyłkowego PeReL'u. Lata mijały a zespół nie dość, że nigdy nie dobił się do wysokich pozycji w szołbizie to jeszcze stracił chyba wenę twórczą. Cóż, nie każdemu było dane skończyć jak U2 ;) Ale gdy przyszedł rok 1992, gdzieś wczesną wiosną pojawił się kandydat na przebój lata - singielek "Lover, Lover, Lover" wydany przez lidera Echo & The Bunnymen - Ian'a McCulloch'a. Kandydat na przebój lata skończył mniej więcej tak jak skończy większość kandydatów w nadchodzących eurowyborach czyli w pewnym niebycie. Trochę może szkoda, bo pioseneczka niczego sobie (sam Leonardo Cohen napisał ją lata wcześniej), a obrazki do niej też całkiem fajne. Tak mi ta melodia dziś przypomniała, bo jakiś wewnętrzny i podświadomy odruch retrospektywny zadał mi dziś z rana pytanie o to co działo się w mym żywocie 17 lat temu... Sentymentalny się chyba staję na starość :)
środa, 27 maja 2009
Recenzja mogłaby być w zasadzie jednowyrazowa i brzmieć: przebrnąłem! Nie będę gdybał nad tym dlaczego Janusz L. Wiśniewski zdecydował się napisać "Bikini" w sposób niemal "aptekarski" czyli dobierając i ważąc bardzo starannie wszelkie ingrediencje ;) Jest rzeczą dość logiczną, że warunkiem napisania dobrej powieści jest staranny dobór składników i proporcji. Rzecz ma się dokładnie tak jak w kuchni - chcesz upiec fajną babkę to zważ starannie drożdże, cukier, mąkę i co tam jeszcze trzeba. Zagniataj to wszystko z pasją i uwagą, dodaj szczyptę tego i owego... no a potem patrz jak wyrasta i do pieca, jeszcze tylko lukier, dekoracja i możemy oblizywać paluchy :) "Bikini" Wiśniewskiego to książka dokładnie według tego przepisu - fakty starannie dobrane i dostosowane początkowo do schematu pt. ona i on z dwóch krańców świata i... trach. Potem schemat musi ulec niejakiej komplikacji, wszak "sentimental journey i powiedz teraz, że chcesz się napić herbaty" nie może trwać wiecznie... Komplikacja schematu ona i on... trach! dokonuje się nawet zręcznie, choć może ciut chaotycznie. Ale co tam, nikt przecież nie powiedział, że każda powieść musi przez ponad 400 stron mieć potoczystą narrację ;) I tu poniekąd dochodzę, do momentu w którym wiem co mi nie pasuje - dlaczego ten ładnie wyrośnięty i przyozdobiony "wypiek" nie pasuje mi do tego stopnia, że muszę 'brnąć zamiast 'czytać'. Oto bowiem mamy w "Bikini" wszystko - miłość, wojnę, antysemityzm, rasizm, erotykę i cząstki elementarne. Obok siebie na kartach powieści Wiśniewskiego przewijają się George Orwell, Dorothy Parker, Enrico Fermi i Aribert Heim. Pewnie kogoś pominąłem - jego strata :) Przyznaję, że jestem tu ociupinę złośliwy ale po prostu spory deszcz szczegółów spadł mi na głowę, a ja nie miałem parasola ;) Ale nie ten wiosenny deszczyk sprawił, że brnąłem, a nie czytałem. Powieść Wiśniewskiego cechuje irytująca wręcz poprawność w wielu kwestiach. No po prostu zęby bolą kiedy młoda, samotna dziewczyna z dużym biustem rzuca słuchawką telefonu na dźwięk słowa 'Murzyn' ;) ![]() Tak więc po raz kolejny okazało się, że co za dużo to niezdrowo. Karuzela wydarzeń, postaci i emocji jaką zmontował Janusz L. Wiśniewski powoduje lekki zawrót głowy - i bynajmniej nie jest to ten przyjemny "rausz" jaki czujemy czasem pędząc przez strony powieści. Finał "Bikini" jak dla mnie, jest po prostu nijaki, a z całej powieści skapuje nadmiar realizmu historycznego, patosu przy jednoczesnym sporym niedoborze autentyzmu emocji.
wtorek, 26 maja 2009
|
Archiwum
Zakładki:
Bywam
Poczytuję
Podglądam
Samoróbki
Słucham
Varia
Tagi
![]() ![]() ![]() |